Dobre to były dni, z rozleniwionymi porankami, wydłużonymi wieczorami, w gwarze, w gościnie. I były spacery, i czas z bratankiem i jego rodzicami, i czas dla siebie...
Dzień spowity w szarość i deszczową zasłonę, senność się snuje. Ratuję się kawą. Patrzę w okno, jest tak, jakby słońce zgasło. Powietrze gęstnieje srebrnym szumem kropel. Wieś w jakimś półśnie, w bezruchu. Odczuwam niedosyt światła, płomykami świec rozświetlam domową przestrzeń...
W ten bury krajobraz wrysowuje się łagodność drzew, ptasie klucze na niebie i coraz więcej deszczu w moje okna...
Daję się uwodzić piosenkom Niny Simone. Tęsknię. Nie śledzę czasu, odmierzam go drobiazgami. Gromadzę ciepło dźwięków. Obmyślam chwile. Znowu wracam do Poświatowskiej. Przenika mnie miękkość oczekiwania na M.