niedziela, 13 czerwca 2010

Jeszcze nie wieczór...

Popołudnie szarym cieniem kreślone. Skrzydła jaskółek niepokojem jakimś znaczą niebo w atramentowych chmurach. I burze są codziennie. Nagłe, intensywne, krótkie. A potem powietrze pachnie tak pięknie i rześko: czerwcem, rozgrzaną ziemią, obfitością kwiatów, ciepłym deszczem...

W niedzielę lubię udawać, że jest sobota. W samotnie spędzane niedziele. M. musiał wyjechać na sympozjum, dlatego nie mogliśmy się spotkać. W oczekiwanie się przyoblekam...

Cichuśko kołują dźwięki. Dziś obsesyjnie słucham płyty "From Billie Holiday to Edith Piaf", dziękując Jazzowej za polecenie jej w swoim blogu. Niezwykle przenikają się światy piosenek tych obu Wielkich. Smutek ciarkami chodzi po plecach. Piękny smutek...

Otwarte mam okno. W zapachu skoszonej trawy, tej wokół mojego bloku, czuję już zapach wakacji. Spragniona ich jestem. Końcówka roku szkolnego męczy najbardziej. Nie lubię tego fabrykowania sprawozdań, samoocen, uzasadnień itp. Lubię prowadzić swoje lekcje, wędrować ścieżkami literatury. Większość ocen już wystawiłam, na szczęście moi uczniowie nadal przychodzą na lekcje, w ostatnim tygodniu pewnie będzie ich niewielu...

Przestrzeń mojego domu rumieni się purpurą piwonii. Pachnie truskawkami...Ładnie czasowi w czerwieni :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz